To był piękny czas – wspomina w rozmowie z Anną Serediukow Janusz Chabior swoje 16 lat w legnickim teatrze. „Legnicki teatr był wtedy w awangardzie. To był istny obóz pracy teatralnej. Jacek Głomb zbudował zespół na zasadach parszywej dwunastki. Młodzi, fantastyczni aktorzy gotowi na wszystko”.


Umówić się z nim na wywiad znaczy przepaść. Bo rozmawiać można bez końca. I bez ściemy, ludzie na jego widok reagują entuzjazmem. Chcą się kumplować – zapraszają na drinka, gratulują ról. On pyta z przekąsem: „Ciekawe, w czym mnie mogłeś widzieć?”. Janusz Chabior nie jest kumplem każdego.

Mówią o tobie: „Mistrz drugiego planu".

To nie brzmi źle, słowo „mistrz” coś znaczy. Może być mistrz szermierki, mistrz czarnej magii, mistrz ciętej riposty. Jeżeli prawdą jest, co mówią, to jestem w grupie mistrzowskiej. Miło.

Obsadzają po warunkach?

A jak myślisz? Zwykle jest tak: komedia romantyczna - ładny chłopiec z blond grzywką; zbir w thrillerze - Chabior.

Chciałbyś grać w komediach, mieć blond grzywkę?


Adam Mickiewicz w „Panu Tadeuszu” napisał, że blondyni nie są zbyt namiętni. Czy można polemizować z wieszczem? Dlatego wierzę w mojego Kojaka i nie wypatruję w lustrze, czy rośnie mi grzywka. Czekam na producenta z pomysłem na łysego Chabiora.

Może masz problem z tymi zbirami, zagrałbyś postać czystą, nieskazitelną?

Jestem zadowolony z tego, co mam. Ja tylko lobbuję za łysymi. Czysta, nieskazitelna postać w Polsce jest tylko jedna - nasz Papież - i jest już obstawiona blondynami. Poza wielkim Polakiem wszyscy jesteśmy zbirami.  Więc nie mam problemu. Pisał o zbirach Eurypides, pisał Szekspir i Bernhard. Damien Chazelle, reżyser „Whiplasha”, powierzył rolę nauczyciela muzyki wyrazistemu, charakterystycznemu J.K. Simmonsowi.  Terence’a Fletchera pokochała Amerykańska Akademia Filmowa i nagrodziła Oscarem. Ucieszyło mnie to niezmiernie, bo jak wiesz, kibicuję łysym. Poza tym wolę zło, jest „bliżej krwiobiegu”, parafrazując poetę z ulicy Stalowej 2 [Stanisława Grochowiaka - przyp. red.].

Nie umiałabym jednak powiedzieć, czy grane przez ciebie postaci były jednoznacznie negatywne: kapitan Derczyński w „Ostatnim piętrze", ojciec Oli w „Hardkor Disko” czy pułkownik Marian Bońka w „Służbach specjalnych”.  

Jednoznacznie negatywny może być tylko wynik testu ciążowego. Doktor Jekyll i Mister Hyde to podstawa.

Który z nich teraz odpowiada na moje pytania?

Nieważne. Grunt, żeby nie było śmiertelnie poważnie, wolę siebie takiego.  Gdybym użył terminologii sportowej, mógłbym powiedzieć o sobie: „Ten bokser najlepiej czuje się w dystansie”. U Okudżawy Szypow po wyroku, skazany na śmierć, mówi: „Trudno. Trzeba pożegnać się z życiem. Ale pośmiałem się i popłakałem”. Uwielbiam tę kwestię. Ważny drogowskaz. Każdy nowy projekt zaczynam od założenia, że gram Anioła, któremu nie wiadomo dlaczego usychają skrzydła. Musi więc zamieszkać na ziemi, a konkretnie w Polsce. Nic nie umie, nic nie rozumie, tabula rasa. Wszystkiego się uczy. Proces.

Prywatnie równie szybko się uruchamiasz?

Jak niemiecki samochód. Potem przychodzi refleksja: „Gdzie ty, Chabior, jedziesz?”. Jeżeli mam pełny bak, jest dobrze.

Szczęściarz? Farciarz?

Coś za coś, jak mawiała moja babcia. Teraz czytam „Morfinę” Szczepana Twardocha i sobie tę książkę dawkuję, by jej zbyt szybko nie skończyć, taka to jest przyjemność. I wiosna czai się za rogiem. Może przyniesie niespodzianki? Kiedyś była jeszcze piłka nożna, kibicowałem też politykom, żeby fajną, silną Polskę zrobili. Z piłki wyleczył mnie Fryzjer, który z chłopakami dla zysku ustawiał mecze. Poczułem się wydymany. Teraz czuję, że dyma mnie partia, na którą głosowałem. Politycy polecieli wysoko i stracili kontakt z ziemią. Smutne i wkurwiające jest to, że nie chcą go nawiązać.

To może chociaż o prezydencie możesz powiedzieć, że to twój człowiek?

„Buchnęła wiosna nad Wisłą. - Co chcesz, synku? - Chciałbym mieć, tatuś, takiego prezydenta, który byłby mężem stanu”. Tak zacznie się bajka, którą napiszę. Nie będzie w tej bajce nic o wąsach, strzelbach i samolotach.  Generalnie bajka będzie o tym, że trzeba kasować bilety i kochać ślimaki.

Brakuje wątku o eutanazji. Przyznajesz się do popierania tego sposobu wyjścia.

Boję się bólu, smrodu i skumulowanej miłości najbliższych. Człowiek powinien móc decydować o tym, kiedy kończy pisać swoją książkę.

Może skoro nie decyduje o narodzinach, to też o śmierci nie powinien?

Przynależę do planu bożego. Jestem ochrzczony, bierzmowany. Chyba jestem z Bogiem. Bóg jest w porządku. Z Nim się rozliczę, przed Nim stanę. Nie przed biskupem.

Co dla ciebie znaczy odejść godnie?

Spodnie wyprasowane w kant i świeży oddech.

Niepopularne poglądy. Kraj, w którym żyjesz, ma zalety?

Żubry. Zaraz za żubrami są kobiety.

Czym sobie zasłużyłyśmy na to wysokie miejsce?

Robimy wywiad do kobiecego pisma, nie mogę się tak wprost podlizywać.

A gdybyś miał się wprost podlizywać, to co byś powiedział?

Czekam na miłość. Czyli na seks, który z czasem zamieni się w przyjaźń. Powiedziałem wcześniej, że sport przestał mnie interesować. Tak się podlizuję, a w uszach dudni kwestia ze sztuki Levina: „Będziemy śmierdzieć w jednym łóżku”.

Starość?

Jak będę w stanie kupić fajki w kiosku i zapalić, przeczytać książkę i ją zrozumieć, poderwać emerytkę pod kościołem św. Boboli i dojść nad Wisłę, to czemu nie.

Czułam, że to będzie ekscytująca rozmowa.

Rozmowa z dobrym dziennikarzem jest jak spotkanie z dobrym terapeutą.

Nie wierzę, że zwierzyłbyś się z największych sekretów publicznie.

Zwierzyć się można przyjacielowi, a publicznie to można się obnażyć w parku. I taki zawód wykonuję. Miejsko-wiejski ekshibicjonista. W teatrze mam to pod kontrolą. Mogę decydować o tym, co pokażę z krzaków. W filmie już nie. Co z tego, że dobrze zagram, jak zostaną ze mnie niezidentyfikowane szczątki ludzkie po montażu. Mogę zrobić dziesięć świetnych ujęć, po czym w kinie widzę, że wybrali to 11., najgorsze.  Wywiady do gazety to zupełnie inna piłka. Ostatnio dostałem mejl z prośbą o wywiad. Kończył się zdaniem: „Będzie Pan gotowy pójść na całość?”.  Nikomu nie powiem, gdzie schowałem swój pierwszy mleczny ząb. To jest moje.

Pamiętam twoją rolę w spektaklu Przemka Wojcieszka „Made in Poland”z 2004 roku. Posypały się nagrody, to był przełom?

Przełom Dunajca chyba. Ale w jakimś sensie to prawda, Wiktor - alkoholik, nauczyciel, miłośnik poezji Broniewskiego - otworzył mi drzwi do stolicy. Był trampoliną na Pole Mokotowskie i Marszałkowską. Nagrody posypały się na mnie jak jabłka, na które teraz nie ma zbytu na Wschodzie. W tym zawodzie trzeba mieć trochę szczęścia. A to szczęście zazwyczaj ma kopyta i podkłada ci pergamin do podpisu. Nie jest różowo. Jest czerwono.

W 2010 r. Wojcieszek zrobił filmową adaptację spektaklu. Za tę samą rolę w ekranizacji „Made in Poland” odebrałeś Złote Lwy. I potem przez rok nigdzie nie zagrałeś.

Telefon milczał. Byłem zdzwiony, nie powiem... Pozostała ogromna satysfakcja, prywatnie, to dało mi kopa. To są takie małe szczęścia, dowód, że inni cię szanują, doceniają.

Łechce?

Pewnie, że łechce. Stawiasz nagrodę - najpierw na półce - i patrzysz z dumą. Potem pod stołem, myślisz: „No, dobrze, co dalej?”. Potem cię wkur... ta cisza, więc chowasz nagrodę do kufra. I wiosłujesz dalej, jakby tego wszystkiego nie było. Medale na nic się nie przekładają. To tylko szarfy i przemówienia. Przepraszam, czasem dołączony jest do nich czek. Najważniejszy jest króliczek, którego się goni. Z dyplomami tylko kłopot. Co z tym wszystkim zrobić po śmierci? Spalić z laureatem? Postawić w izbie pamięci?

Dzieciom przekazać.

Dzieci niech pracują na swoim polu. Niech sieją swój owies.

Twój syn Nikodem zajmuje się montażem.

Uczy się montażu w łódzkiej filmówce. Jest mądrym facetem, robi to, co go kręci. Ma 27 lat i jest moim przyjacielem. Jak nie pyta, nie daję mu rad.  Wszystko.

Z domu rodzinnego to wyniosłeś?

To był fajny dom, bo każdy z nas miał swój pokój. Ważne jest mieć swój kawałek podłogi. Mam jeszcze brata, byliśmy dość blisko, ale zawsze mieliśmy swoje przestrzenie, swoją wolność. Mama, tata, wakacje... Bez konfliktów w małym metrażu.

W Legnicy, gdzie mieszkaliście, był garnizon wojskowy.

Nieustannie bawiliśmy się w wojnę z Ruskimi. Przecinaliśmy im na przykład druty do łączności, przebijaliśmy opony, wsypywaliśmy cukier do baku, podrywaliśmy młode Rosjanki i biliśmy się na pięści z ich chłopakami. Potem graliśmy w piłkę albo siedzieliśmy na murku, machając nogami. Należę do szczęśliwego pokolenia, które całe dnie spędzało na podwórku z kluczami na szyi.

Powiedziałeś mi kiedyś, że do 25. roku życia nie wiedziałeś, czym będziesz się zajmować w życiu.

Tak. Imałem się różnych zajęć. Pracowałem w hucie. Potem jakiś czas siedziałem w Londynie. Nosiłem śniadania i walizki w hotelu na Notting Hill Gate. Potem pracowałem w BWA. Chciałem wyjechać do Szczecina i zamustrować się na statek. Długo się określałem. I gdyby nie poryw miłości, nie byłbym aktorem.

Odwzajemnione uczucie?

Tak. Zacząłem bywać w środowisku teatralnym. Padła propozycja, bym coś napisał. Zrobiłem to, po czym jeszcze w tym zagrałem. Zobaczył mnie dyrektor legnickiego teatru, uznał, że jest nieźle, zaproponował rolę w teatrze. Terminowałem jakiś czas, zacząłem grać i dostałem zaproszenie do zespołu. Nie kończyłem szkoły teatralnej, egzamin zdałem eksternistycznie po latach przed komisją ZASP-u.

16 lat spędziłeś w tym teatrze.

Piękny czas. Legnicki teatr był wtedy w awangardzie. To był istny obóz pracy teatralnej. Jacek Głomb zbudował zespół na zasadach parszywej dwunastki. Młodzi, fantastyczni aktorzy gotowi na wszystko. Wyprowadził teatr z budynku: zamki, hale fabryczne, skwery i parki. Nikt tego wtedy nie robił. Działo się. Działo się i spalało, aż się wypaliło. Jak nie ma ognia, nie ma pieczonych kasztanów.

Myślisz o tym, co by było, gdybyś jednak nie wyjechał z Legnicy?


Przywołałaś tym pytaniem mój ulubiony film Krzysztofa Kieślowskiego pt.  „Przypadek”.

Ale ty nie robisz podsumowań.

Po co? Bilans kwartalny? Nie znam nawet adresu, gdzie go wysłać. Swój PIT rozliczę, gdy zgaśnie światło. Trochę nabroiłem. Trochę odkupiłem. Staram się być dobry. Staram. Nie muszę i nie chcę się dołować pytaniami: „Co by było, gdyby?”. Jak masz cierpieć, to tak samo będziesz cierpiał w Radomiu, jak i w Nowym Jorku.  Tyle że ja wolę Nowy Jork.

Każdy ma okresy depresji, w Polsce wciąż się o tym nie mówi.

Wstydliwa przypadłość. Kiedyś tak traktowano syfilis. Niestety, rodzaj ludzki nie nadąża za cywilizacyjnym przyspieszeniem. I jest problem. Przeskok od konia do smartfona odbył się zbyt gwałtownie. Przestało się pisać wiersze, nie kupuje się kwiatów. Wystarcza aplikacja w telefonie, dzięki której można znaleźć partnera do seksu w promieniu 200 metrów. Na innej można przeczytać, co kto zjadł i jaką kupę zrobił. Jesteśmy ssakami, które podlegają prawu ewolucji. Głowa człowieka nie jest gotowa na takie zmiany.  Głowa potrzebuje czasu. Głowa nie nadąża. I czasem zaczyna dymić.

Były pożary związane ze zbyt dużym przyspieszeniem?

Wiedziałem, że sprawdziłem się w Legnicy, ale tutaj nie miało to znaczenia. Wysiadasz na Dworcu Centralnym z plecaczkiem. Wrzucasz kebaba i zaczynasz wszystko od początku. Wziąłem kredyt na mieszkanie, dostałem etat w dobrym teatrze.  Miałem energię, ale wszystko ma swą cenę. Dla kariery poświęciłem bardzo silną, ważną więź. Wystarczy.

Uciekałeś też od siebie?

Sam nie wiem i na pewno nie odpowiem na to pytanie w gazecie. Długi czas Warszawa mnie przerażała. I z tego strachu trochę się pogubiłem w alkoholu i kobietach. Zatracałem się w rzeczach nieistotnych i błahych.


I?

Przyjąłem samotność do grona przyjaciół na Facebooku. Gotuję zupę rybną i czytam Pilcha.

Już nie uciekasz?

Kiedyś potrafiłem wejść z ulicy do biura podróży, sprawdzić, dokąd jest najbliższy lot, i parę godzin później być w Lizbonie. Myślałem, że się uda uciec, a ten Chabior za mną krok w krok.

Co w tobie cię drażni najbardziej?

Polubiłem łysola. Jestem, jaki jestem. Marna konstatacja, ale zawsze coś.  Uspokoiłem się.

Może to chwilowe? Za moment znów cię coś uszczypnie i polecisz?

Widziałem taki film. Mnisi buddyjscy przez ileś tam miesięcy usypywali z różnokolorowych ziarenek piasku olbrzymią mandalę. Kiedy powstała, była piękna. Można by na nią patrzeć latami. I wtedy ci mnisi przynieśli  miotły.

JANUSZ CHABIOR rocznik 1963; aktor teatralny i filmowy. Wielokrotnie nagradzany za rolę Wiktora w spektaklu „Made in Poland" Przemysława Wojcieszka, ekranizacja sztuki przyniosła mu Złote Lwy w Gdyni w 2010 r.  Znany m.in. z „Ostatniego piętra”, „Hardkor Disko”, „Służb specjalnych” i serialu „Na Wspólnej”. Gra w najnowszym filmie Smarzowskiego „Wołyń".

(Anna Serediukow, „Niezidentyfikowane szczątki ludzkie”, Zwierciadło,  nr 7/2015)